
LIPNIAK BIEGUN ZIMNA 2019
LIPNIAK BIEGUN ZIMNA 2019
Ośrodek Wypoczynkowy Sowa położony w miejscowości Lipniak 10km za Suwałkami 15km od granicy litewskiej i 20km od granicy białoruskiej w otulinie Wigierskiego Parku Narodowego, o tej porze roku istny biegun zimna…
To właśnie tutaj w dniach 08-10.02.2019 rozegrały się zawody sportowe pod taką samą nazwą – Biegun Zimna. W skład triady wchodziły następujące dyscypliny:
Piątek, 08.02.2019 godz. 19.00 – NOCNY PATROL 12,5km biegu przełajowego
Sobota, 09.02.2019, godz. 10.00 – BIEGÓWKI NA BIEGUNIE 12 km biegu narciarskiego techniką klasyczną
Niedziela, 10.02.2019, godz. 10.00 – ŚNIEŻNA ODYSEJA 27km biegu przełajowego
W tak miłych okolicznościach przyrody nie mogłem sobie odmówić aktywnego udziału w barwach Dzierzgoń Team 300km od domu…
DZIEŃ PIERWSZY – NOCNY PATROL
Ciemno, zimno, mokro, drogi skute lodem, a poza nimi tylko głęboki śnieg – taki widok wyłonił się po włączeniu „czołówki” i alternatywnego oświetlenia na klatce piersiowej tuż przed startem. Zaczynam od krótkiej, ale intensywnej rozgrzewki. Obok mnie kilku innych amatorów nocnego biegania pręży muskuły i rozciąga umięśnione jak u greckich bogów nogi. Reszta zawodników jakby zapomniała o całym bożym świecie, zastanawia się tylko jak tu jeszcze bardziej dogrzać się przed biegiem, sprawdza działanie lampek lub wylicza ilość żeli energetycznych na trasę. „Żele? Napoje? Izotoniki? Po co? Przecież to tylko godzina biegu…” – ostatnia myśl, która zdążyła przemknąć przez moją głowę, bo nagle słychać znajome: „Proszę ustawić się do wspólnego zdjęcia, za chwilę startujemy”. Jeszcze tylko ostatni błysk flesza, zaciśnięcie sznurowadeł, naciągnięcie koszulki, odsłonięcie numeru startowego, poprawienie czapki i latarki, mocny uścisk z bratem, który także postanowił wystartować i już słychać głośne odliczanie: 10, 9, 8…. START!!!
Ruszyliśmy – nogi zaczęły się kręcić jak koła w ciężkiej lokomotywie spalinowej… Wybiegliśmy absolutnie w nieznane, nie wiedząc, co czai się za kolejnym zakrętem. Pierwsze 2 kilometry okazały się niekończącym biegiem pod górę – bardzo stromym, długim, po roztapiającym się lodzie, śniegu i błocie. Mimo wszystko obraliśmy taktykę szybkiego oderwania się od stawki, by znikając z pola widzenia nie zachęcać przeciwników do podjęcia rywalizacji i walki do ostatnich metrów „ łeb w łeb”. O ile ta strategia przyniosła zamierzony skutek u Jakuba, o tyle ja, jako ten słabszy, tylko rozdrażniłem bestię i chyba z sześciu śmiałków od razu „wskoczyło mi na plecy” i nie szczędząc docinek typu:”ale urwał, zobaczymy jak długo da radę” lub „o patrzcie, królowie pierwszego kilometra” kontynuowali mocny bieg, nie dysząc przy tym zbyt głęboko.
2km podbieg wydawał się nie mieć końca… Wyznaczające pole widzenia światło z latarek nerwowo wyszukiwało brązowych plamek z błota na niezmierzonych połaciach śniegu, by ułatwić pracę nie przystosowanym do takiej nawierzchni butom. Bieg rwany, nierówny, cięgle pod górę, raz po lewej, a raz po prawej stronie drogi, a czasem środkiem, gdzie nieoczekiwanie wynurzała się lekko rozmarznięta ziemia ze strzępami wytartej trawy. Trasę wytyczały zawieszone na gałęziach drzew lub rozrzucone po drodze taśmy z odblaskiem, które ochoczo chłonęły światło z rozwieszonych na naszych ciałach lamp. Lokomotywa zaczęła łapać rytm, który wybijał stukot równomiernie uderzających w chrupiący śnieg butów.
Z czasem gdy nachylenie trasy zmniejszyło się na twarzy pojawił się pierwszy uśmiech, w głowie myśl: „uff, najgorsze mam już za sobą”. Niestety, nie jestem sam. Wszyscy myślą podobnie i wszyscy się mylą. Grupa ok. 5-6 zawodników trzyma się kurczowo pleców, wyprzedzamy się nawzajem, tempo biegu wzrasta. W końcu oni też przyjechali tu po to, żeby wygrać. Nawzajem słyszymy swój coraz cięższy oddech. Nagle nieoczekiwany zwrot akcji – trasa po zmrożonej drodze w kierunku sąsiedniej wioski kończy się, a fluorescencyjna strzałka bezlitośnie wskazuje nowy kierunek biegu – skręt o 90 stopni w prawo i wbieg w pole, w śnieg, dużo śniegu… i znów długi, długi podbieg. Moment dekoncentracji na zakręcie kosztował mnie stratę dwóch lokat. Biegnę teraz jako czwarty, ale staram się nie tracić pleców przeciwników, a wraz z dystansem przeciwników z pola widzenia. Przez chwilę myślę o Kubie. Na całe szczęście cały czas prowadzi – biegnie sam, przeciera szlak, stawia nogi w niezbadany przez nikogo tego dnia śnieg, raz po kostkę raz po udo. Z czasem jednak także jego światełko gaśnie mi w oczach, tracę kontakt z czołówką. Na domiar złego wyprzedza mnie kolejna dwójka zawodników, nie wiem jak to się stało, ale nagle biegnę na 6 pozycji. Nie daję rady, są zbyt silni – nie szybcy, a silni, dają radę biec po ciężkim, mokrym śniegu jak po zielonej trawce. Mam coraz cięższy oddech, nogi zaczynają mi się plątać, słabnę… Kontrolnie patrzę na zegarek: ”to dopiero 3 kilometr!!!, muszę zwolnić, tempo zbyt szybkie…”. W tym momencie dopada mnie pierwszy kryzys, nierówno stawiam nogę i bach! Leżę w śniegu jak długi. Zapewne gdyby nie latarka, zniknąłbym z pola widzenia tym co biegną za mną, ale zrywam się jak poparzony i biegnę dalej, choć już nieco wolniej. Dodatkowo w głowie zaczynają pojawiać się negatywne myśli: zastanawiam się na przykład jak mógł mnie wyprzedzić gość, który mógłby być moim ojcem lub ten drugi – w krótkich spodenkach i na krótki rękawek… „ prawdziwe charty ze wschodu” – pomyślałem. Po chwili znów zacząłem myśleć o biegu: „dobra, bierzemy się do roboty, łapiemy rytm i równo, mocno, swoje…”
Śnieg nie topniał – na trasie zaczęły pojawiać się kolejne zaspy, muldy, dołki i górki, ale cięgle śnieg, duuużo śniegu. Po kilku kilometrach odcinek leśny. Śnieg na wysokości kostek stawał się prawdziwą ulgą dla męczącego się z każdym krokiem organizmu. Nagle straciłem kontakt ze wszystkimi, nie widzę tych z przodu, nie widzę tych z tyłu, biegnę sam mijając kolejne migoczące proporczyki na gałęziach drzew.
Jestem mniej więcej na 8km trasy. Las zaczyna się kończyć. Naiwnie mam nadzieję na lżejszy bieg po jakiejś drodze. I znów rozczarowanie, nie będzie lżej, jest zdecydowanie gorzej – znów jakieś zasypane śniegiem pole, nie mam pojęcia gdzie jestem. Otuchy dodają mi tylko ślady po tych, którzy biegli przede mną. Dodatkową pomocą z powstałych śladów jest możliwość ocenienia głębokości śniegu, o wiele łatwiej stawiać kolejne kroki. No właśnie – ale jak biegnie ten pierwszy po tych zawianych polach? Kto jest pierwszy? Jak daleko jest? Ile jeszcze ma do mety?. Zadając sobie w głowie te pytania nagle w oddali dostrzegam łunę światła – wioska? strażacy zabezpieczający trasę? Wyostrzam wzrok i widzę… że światło porusza się… Biegnie tak samo jak ja z górki i pod górkę… To jeden z moich rywali! Opadł z sił? Przyspieszam, do mety w końcu już niedaleko. W głowie tylko jedna myśl: „równo, mocno, dojdziesz go, klęknął…”
Zamierzony plan zaczyna przynosić żniwo – świecący punkt zbliża się z każdym krokiem, jakby się do mnie cofał. Słabnie czy ja biegnę szybciej? W końcu wybiegamy z pól, do mety ok. 2km. Zaczyna się droga, na której jedyne co widać to ślady po przejeżdżających po niej ciągnikach – ślady twarde, zmrożone, buty nie chcą się wczepiać. Cóż, wszyscy mamy jednakowe warunki, inni pewnie też narzekają… Na skrzyżowaniu przybijam piątkę strażakom i kontynuuje szybki bieg, wszedłem w tempo, rozkosz dla nóg – śnieg tylko po kostki i buty się już prawie trzymają nawierzchni. Gość przede mną coraz bliżej, zaczyna nerwowo się odwracać. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że już jest mój… Doszedłem go na 11,5km tak blisko, że mógłbym z powodzeniem zapukać mu w plecy i zapytać co dokładnie miał mi do powiedzenia na starcie, ale nie robię tego, tylko bezczelnie wyprzedzam dyktując tempo. Ku mojemu zdziwieniu nie odpuszcza, poczuł się urażony, ambicja nie pozwala mu zwolnić, kurczowo trzyma się nogi. I znów to cholerne „łeb w łeb do mety…” Podbieg razem, zbieg razem, zakręt ja po wewnętrznej, on po zewnętrznej , ale wciąż razem, męka. Wtem w oddali rozpoznaje znajome światło, słychać krzyki i wiwaty na cześć już przybyłych. Jeszcze nas nie widzą, a my ich i owszem. Zostało ostatnie wzniesienie – jeszcze tylko wbiec i zbiec. Nagle niewiadomo skąd na trasie pojawia się Kuba – „co Ty tu robisz?” – pytam ostatkiem sił. Nie odpowiedział, ale już wiedziałem, że musiał wygrać, skoro wrócił się jeszcze do mnie na ostatnie metry. „Zapierd…j!” – krzyknął tylko, jak miał w zwyczaju w takich momentach. „Nie możesz go puścić na ostatnich metrach, jest Twój! Byle pod górę, z góry nogi same zbiegną, gaz do końca!” Te słowa podziałały jak woda na młyn – nogi mimo zmęczenia zaczęły pracować w dobrym tempie, pewnie pokonując kolejne metry. Widząc metę rwałem jak wściekły, a nieustający doping ludzi zebranych na mecie niósł jak na skrzydłach. Powoli przestawałem słyszeć ciężki oddech rywala za plecami, a i jego światło zaczęło słabnąć im bardziej przesuwaliśmy się w kierunku mety. W pełni szczęśliwy zakończyłem piątkowy bieg z czasem 59 min. 34 sek. i tempem 4:46 min./km kończąc ostatecznie na 5. miejscu open z 54 uczestniczących.
Kliknij Galerię Zdjęć Spotkania na Biegunie w obiektywie Agnieszki Koziak
DZIEŃ DRUGI – BIEGÓWKI NA BIEGUNIE
Kliknij Galerię Zdjęć Biegówki na Biegunie okiem Agnieszki Koziak
fot. Agnieszka Koziak
Sobotni start odbył się o godz. 10.00 na terenie Narciarskiej Trasy Biegowej „Papiernia” k. Suwałk. Był to Bieg Narciarski o Puchar Nadleśniczego Nadleśnictwa Suwałki. W zawodach wzięło udział prawie 200 osób.
Znowu zimno, ale cieplej niż wczoraj no i przede wszystkim za dnia. Trasa przewidywalna, zmrożona, więc szybka, z długimi odcinkami prostymi i wyjątkowo płaska – stąd zaskoczenie: wymuszająca pracę wyłącznie „na rękach”. Jakakolwiek próba uruchomienia nóg spowalniała jazdę.
Po nartach i strojach szybko można było rozpoznać zawodowców, którzy nie tracąc czasu zaczęli ustawiać się w pierwszej linii. Aby nie stracić dobrej pozycji wyjściowej stanąłem z przodu, ale w trzecim rzędzie, Kuba tuż przede mną w drugim. Nagle Pan Nadleśniczy wydał komendę: START! Ruszyliśmy. Narty posłusznie oderwały się od śniegu i nie wiem kiedy oddaliłem się od lini startu, wyznaczonej przez dwa olbrzymie zrobione z pni drzew znicze. Przed nami 3 szybkie pętle po 4km.
Pierwsza czwórka natychmiast oderwała się od reszty wyraźnie pokazując pozostałym, gdzie jest ich miejsce. „Nie mój poziom…” pomyślałem i rytmicznie zacząłem odpychać się od zmrożonego śniegu. Nogi miałem ciężkie, już po kilku metrach zaczęły przypominać o wczorajszym nocnym biegu. Szybko uformowała się kolejna grupka biegaczy, jechaliśmy w sześciu, Kuba rozprowadzał, ja zamykałem. Jednak już w połowie pierwszej pętli siły mnie opuściły i musiałem zwolnić tempo. Narty biegowe tylko z nazwy nawiązują do biegu. W rzeczywistości wymagają zaangażowania znacznie większej partii mięśni, zwłaszcza rąk. Mimo wszystko szło nieźle, jedno odepchnięcie wystarczało na kilka metrów. Niestety po pierwszym kółku zacząłem tracić kontakt wzrokowy ze swoją grupą, ledwie widząc jak Kuba cięgle walczy, choć też wydawał się tracić kolejne pozycje. Przez chwilę jechałem zupełnie sam. Nagle ni stąd ni zowąd na trasie pojawili się kolejni uczestnicy biegu – okazało się, że to grupa, która zdecydowała się wybrać krótszy dystans, tj. 4km. Zaczęło się mozolne wyprzedzanie to z lewej, to z prawej strony. Gubiłem rytm, ale nie tempo. Jechałem swoje – i znów mocno, równo, rytmicznie. Ręce z czasem rozgrzały się, wpadłem w trans szalonych uderzeń i choć z boku musiało to wyglądać komicznie przynosiło oczekiwany efekt – niestety tylko pozorne, bo na trzeciej pętli zostałem wyprzedzony przez 3 osoby z mojego dystansu. Nie byli to wcale herosi, a ludzie na pewno starsi ode mnie, a nawet jedna pani. Było natomiast widać, że jazda na biegówkach to dla nich chleb powszedni i wielką przyjemność sprawiało im pokonywanie kolejnych kilometrów. Zaprawieni w boju wytrawni biegacze tylko bawili się ze mną na trasie, wykorzystując pęd jaki nadawałem grupie i czyhając na dogodny moment, żeby wyprzedzić. W tej konstelacji dotarłem do mety, zajmując 13 miejsce open z czasem 48 min. 22 sek., co dało tempo 4:03 min./km. Kuba uplasował się na 6 miejscu. Dokładne miejsca nie są znane, gdyż prowadzono ręczny pomiar czasu i nagradzano tylko pierwszych 3 zawodników w kategorii kobiet i mężczyzn.
Wręczenie fikuśnych statuetek dla najlepszych z rąk Pana Nadleśniczego nastąpiło na leśnej polanie w rytmie skocznej muzyki i blasku ogniska. Po mału w głowie zaczęły pojawiać się pierwsze myśli o jutrzejszym, zdecydowanie najdłuższym biegu.
DZIEŃ TRZECI – ŚNIEŻNA ODYSEJA
fot. Agnieszka Koziak
Kliknij Galerię Zdjęć Śnieżna Odyseja wg Agnieszki Koziak
Gdy tylko wyszedłem w niedzielę rano z hotelu i spojrzałem przed siebie od razu zrozumiałem skąd taka nazwa 27km biegu… Aura zgoła daleka od klimatu greckiego eposu. Roztapiający się śnieg i myśl o zabójczym dystansie nie zachęcały do biegu. Jednak zwykła ludzka ciekawość i chęć przeżycia czegoś ekstremalnego zwyciężyły.
Na starcie stanęło około 30 śmiałków specjalizujących się w biegach Ultra. Zdecydowana większość z nich miała za sobą starty na znacznie dłuższych dystansach, co potwierdzała wysokiej jakości odzież, obuwie oraz pozostałe wyposażenie typowe dla tego rodzaju biegów. Osobiście mierzyłem się z takim długim dystansem po raz pierwszy, nie wspominając o poziomie trudności trasy. Standardowo jeszcze ostatnie zdjęcie przed starem i ruszyliśmy!
Taktyka znowu jak w piątek – jak najszybciej odskoczyć i zniknąć z pola widzenia za najbliższym drzewem. Niestety i tym razem się nie udało – odyseja jak nie-odyseja zaczęła się sielankowym podbiegiem przez hotelowy ogródek i ogołocony z liści sad. Na końcu sadu furtka – „jak mamy się przez nią wszyscy zmieścić?”. Kilka szybkich kroków i biegnę na początku stawki, pierwszy wbiegam w furtkę i nagle kompletnie inna sceneria – stary, gęsty, ciemny las. Niczym Alicja w Krainie Czarów po drugiej stronie lustra biegnę nierzadko potykając się o przeszkody obficie serwowane przez Wigierski Park Narodowy. Nagle cała dzika puszcza otworzyła przede mną swoje wrota i zaprasza do wspólnej wyprawy po swych matecznikach. Przez chwilę jeszcze prowadzę, ale muszę na chwilę się zatrzymać, szukając jakiegoś mostku przez pierwszą z trzech leżących na trasie rzek. W oddali widać wąską kładkę, we czwórkę biegniemy dalej co chwila wyprzedzając się nawzajem, żeby zająć jak najkorzystniejszą pozycję do przebiegnięcia. Wbiegam ostatni, ale trzymamy się wszyscy ciągle blisko siebie. Za mostkiem góra – wielka, stroma, niemożliwa do pokonania bez użycia rąk. Buty głęboko brną w śnieg i ślizgają się po stromym zboczu wzniesienia. Po około 2 km od startu w końcu wbiegamy na leśną ścieżkę i nagle ulga – śnieg tylko po kostki, ale nierówno, nawierzchnia mocno zmrożona, a buty mimo dobrego bieżnika ślizgają się w sposób niekontrolowany. Cały czas biegniemy w grupie 4 osób według schematu – dołek-górka, dołek-górka… Dokoła nie widać nikogo, słychać tylko ciężki oddech rywalizujących i widać piękno otaczającej natury. Na około 4 km pojawia się niewiadomo skąd pani fotograf. Wszyscy jak jeden pozujemy do zdjęcia naiwnie podkreślając lekkość ruchów i skrzętnie ukrywając grymas bólu na twarzy – „Jest, minęliśmy ją, można przestać udawać i biec dalej”. Po chwili robi się jakby jaśniej. Pierwszy odcinek leśny kończy się. Niestety, nie ma z czego się cieszyć… przed nami znowu głębokie pokłady białego puchu złowrogo mieniącego się w słońcu, które niewiadomo skąd pojawiło się na horyzoncie. Śniegu dużo, jest ciężki, mokry, nogi samoistnie brodzą w nim raz po kolano, a raz po udo. Mięśnie pracują jak automat monotonnie powtarzając dobrze im znany schemat. Prawdziwa mordęga… Mijają kolejne kilometry, przebiegamy jakąś kompletnie zlodowaciałą drogę, nogi znów odmawiają posłuszeństwa, ale po chwili znowu ulga – las… W tym momencie z mojej perspektywy następuje pierwszy przełom – Kuba odrywa się od naszej grupy. Widocznie najlepiej z nas zniósł trudy ostatniego podbiegu, który choć krótki okazał się stromym nasypem pod budowę drogi. Kilkunastometrowa przewaga brata na początku nie zwiększa się. Przed nami pojawia się kolejna droga z kolejną serią podbiegów i zbiegów w nieznane. Kolejny odcinek leśny skrywający niespodzianki za każdym mijanym zakrętem. Nagle ciszę mącona tylko dźwiękami zasapanych uczestników biegu przerywają znajome głosy. Wybiegamy z lasu. Na skrzyżowaniu mijamy doskonale znane nam twarze organizatorów biegu, którzy głośno nam kibicując przybijają piątki i dodają otuchy na kolejne kilometry. Przed nami wyłania się obraz śpiącej jeszcze zaśnieżonej wioski. W głowie myśl: „Uff, będzie lżej, rozkręcę nogi”. Niestety radość trwała tylko kilka sekund – tuż przed wioską skręcamy niczym uczące się chodzić kaczęta z pokrytej lodem drogi ostro w prawo w głęboki śnieg, siląc się przy tym, żeby nie upaść. Znowu stroma góra, znowu dziewiczy śnieg i znowu ślady Kuby nagle mocno zyskującego przewagę. Na zbiegu jedna z ostatnich możliwości, żeby zrobić głupią minę lub zapozować w dowolnej pozycji do obiektywu aparatu Agnieszki Koziak. Przed nami znów niekończąca się przestrzeń i znowu głęboki śnieg. Na wietrze rezolutnie powiewają proporczyki wyznaczające dalszą trasę biegu. W tym momencie dla mnie kolejny przełom w biegu – nie tylko tracę siły, ale zaczynam odczuwać rosnący dyskomfort. Na prawej stopie zaczynają pojawiać się krwiaki na palcach, a po bokach drugiej stopy pod wpływem wilgoci zuchwale pojawiają się pierwsze pęcherze. Za małe buty? Niestety muszę zwolnić, ból staje się coraz bardziej odczuwalny. Ze śnieżnych pól pstrokato okraszonych trzcinami i skupiskami obnażonych z liści drzew, mijając wierzbową alejkę, wbiegamy do kolejnej wioski, potem na krótko w las i znów do wioski. W tym momencie widzę Kubę po raz ostatni, jest daleko z przodu, a ja jedyne co mogę zrobić to trzymać się pozostałej dwójki zawodników, biegnących tuż przede mną. Nagle na ok. 7km trasy pojawiają się uśmiechnięte twarze, serdecznie częstujące nas izotonikiem i wodą – jesteśmy w pierwszym punkcie odżywczym. Gdzieś podświadomie słyszę dźwięk nowopowstałych kolejnych zdjęć. Przed nami długa prosta i „o matko, nie wierzę” wyłaniający się spod lodowej skorupy asfalt. Oczy łzawią intensywnie od odbijającego się w lodzie i wodzie słońca. Szybko skracam dystans do zawodnika biegnącego tuż przede mną, licząc na jego chwilowy kryzys na tym odcinku. Niestety także i to nadaremnie. Po chwili znów odcinek leśny, znów śnieg, nierówna nawierzchnia, lód i coraz to nowe podbiegi i zbiegi. Około 12 km widziałem towarzyszącą mi dwójkę po raz ostatni. Książkowo wykorzystali kolejne nowe zróżnicowanie terenu, a ja najzwyczajniej w świecie „zdechłem…” Kolejne kilometry mijały w atmosferze kontemplacji z otaczającą naturą. Tu dołek, tam górka, obok jeden i drugi paśnik, gdzieś dalej ciekawe drzewo, czy ślady wilka. Aby wyjść z biegowego letargu sięgnąłem po raz pierwszy po żel energetyczny (za całą logistykę żywieniową tego dnia odpowiadały wyłącznie dwie tubki żelu). Smakował jak nigdy dotąd i nawet śnieg, którym go zagryzłem/popiłem nie był w stanie osłabić smaku czarnej porzeczki w ustach. Po chwili wróciły siły i nawet rozlane krwiaki na palcach przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, w stopach było tylko czuć wszem otaczające ciepło. Bieg znów zaczął się układać – biegło się rytmicznie, równo, mocno. Z przyjemnością mijało się kolejne wzniesienia w lesie, a drzewa wirowały dokoła głowy jak w kalejdoskopie. W końcu minąłem kolejny las. Teraz bieg przez mostek i znów zlodowaciałą drogą. Powoli zacząłem się przyzwyczajać do uczucia rozjeżdżających się na lodzie nóg, znowu jak kaczka… Nagle na skrzyżowaniu pojawia się kolejny punkt odżywczy co zwiastowało zbliżający się 20km trasy. W biegu chwyciłem izotonik i jednym haustem opróżniłem kubeczek. Chwyciłem jeszcze 2 kostki czekolady – zanim zjadłem pierwszą, druga prawie rozpuściła się w rękawiczkach. Słońce grzało coraz mocniej, a droga zmieniła się w strugę błota. Mimo nieprzyjemnej nawierzchni znowu biegło mi się komfortowo i co najważniejsze szybko. Wszelkie bóle ustały, w stopach czułem znowu tylko rozpływające się ciepło. Niewiadomo skąd w głowie nagle pojawiła się myśl o nadrabianiu strat, przy czym nie miałem zielonego pojęcia jak daleko ode mnie są konkurenci. Przyspieszałem. Noga podawała. 22km zapamiętałem tylko dlatego, ze nagle droga w lesie pokryła się całkowicie lodem i to do tego stopnia, że nie można było pokonać tego odcinka inaczej jak tylko środkiem na wskroś przemarzniętej drogi. Buty nie trzymały się kompletnie nawierzchni, każdy uciekał w swoją stronę. Dalszy bieg nie był możliwy, naiwnie szukałem jakiegokolwiek śniegu lub gruntu raz z lewej, a raz z prawej strony drogi. Do tego po prawej stronie skarpa, a po lewej drzewa, za żadne skarby nie można było ominąć felernego odcinka, do tego podbieg, zbieg i znowu podbieg. Po kilkunastominutowej męczarni widać śnieg, którego widok jeszcze niedawno doprowadzał mnie do szału, a teraz staje się moim sprzymierzeńcem. Znowu droga prowadzi przez las. Mijają kolejne kilometry. Z przyjemnością połykam drugi żel. Ścieżka w lesie zrobiła się wąska, ale leży na niej mało śniegu. Znowu przyspieszam – w prawo, w lewo, z górki, pod górkę. Seria górek zdaje się nie kończyć. Nagle w środku lasu wyrastają jak spod ziemi jacyś ludzie – pytam: „daleko mam do pozostałych?”, „daleko” – odpowiadają z uśmiechem na ustach. Nie zrażając się tą informacją biegnę dalej nie zwalniając tempa, w głowie pojawia się myśl: „już niedaleko meta”. Bez przeszkód dłuższe odcinki leśnych prostych. W końcu robi się coraz jaśniej i wybiegam z lasu. Poznaje drogę – to ten sam odcinek, którym kończył się piątkowy bieg na 12,5km, a to znaczy, że do końca zostaje około 1km. W oddali słyszę wiwaty na cześć dobiegających na metą rywali. Mimo to biegnę swoje, przyspieszam. Tuż przed ostatnią prostą znowu ktoś robi zdjęcia. „ Jeszcze jeden podbieg i potem tylko długi zbieg” – myślę. Nogi o dziwo są wciąż lekkie i kręcą równo, niestety na ich subordynację jest zbyt późno, wielkimi susami dobiegam do mety. Ostatecznie zająłem 4 miejsce open z czasem 2 godz. 16 min, co oznaczało, że biegłem w tempie 5:08 min./km.
WYNIKI I PODSUMOWANIE
12,5km (bieg): Kuba 1. Open (czas: 53:51) , Kamil 5. Open (czas: 59:34)
11km (narty): Kuba 6. Open (czas: 45:04), Kamil 13. Open (czas: 48:22)
27km (bieg): Kuba 1. Open (czas: 2:02:33) , Kamil 4. Open (czas: 2:16:06)
Jednocześnie należy zaznaczyć, iż byliśmy jedynymi zawodnikami w cyklu, którzy wzięli udział we wszystkich trzech dyscyplinach, a na konkretnych dystansach mierzyliśmy się ze specjalistami każdego z nich.
Zawody te zostaną zapamiętane przeze mnie jako te, na których pobiłem rekord życiowy w długości nieprzerwanego biegu, jego czasu trwania oraz tempa, a także ilości krwiaków, pęcherzy oraz zbitych paznokci, ale to się wytnie…
Ogólnie Biegun Zimna, jak potocznie nazywa się Suwalszczyznę, to bardzo udana impreza łącząca sport (bieganie w terenie i bieg narciarski) z kulturą (projekcje filmowe, wystawa fotografii i spotkania ze sportowcami wyczynowymi i podróżnikami), czyli bogactwo smaków dla ciała i ducha. Różnorodność i uroki zimowego krajobrazu, wybitna kuchnia Podlasia oraz organizacja na najwyższym poziomie, jaką zawsze zapewnia Kierunek Ultra, sprawiają, iż impreza ta powinna wpisać się w kalendarz sportowy każdego ambitnego amatora sportu.
Relacja wideo braci Ołowskich 🙂